A więc tak,
Dawno, dawno temu, za górami, za lasami... żartuję
Pomyślałem sobie ostatnio o tym, że jak robię na rybach zdjęcie albo film, to zaburzam sobie piękny i głęboki odbiór patrzenia np. na liść paproci, albo na lśniącą korę buka, czy też kroplę deszczu spływającą po nadrzecznych bylinach. I tak sobie myślę, naciskając spust migawki... że zaczynam koncentrować się na świetle, ogniskowej, kompozycji itd. W sumie kradnę sobie sam na własne życzenie proces patrzenia się, rzekłbym nawet zapatrzenia się na dany obiekt.
Niejeden raz, bywało i tak, że podnosząc lornetkę lub obiektyw do oka, mały i rzadki ptaszek jak na złość, w tym właśnie momencie dawał dyla i tyle go widziano. Dochodzi do tego element porażki, która podczas patrzenia okiem nieuzbrojonym nie ma miejsca. Gdy patrzę okiem, to ptaszek nie ucieka, a jeśli już ucieka to nie stresuje się tym, że to z powodu unoszenia obiektywu. Zauważyłem, że wycieczki wędkarskie i przyrodnicze podczas gdy zapomnę aparatu fotograficznego, są bardziej nasycone przeżywaniem bezpośrednim.
Kolejnym efektem tego stanu rzeczy, jest zmiana technologiczna. Kiedyś miałem aparat na kliszę. Każde pstryknięcie to był koszt, więc naturalnie człowiek nie cykał jak jakiś cymbał. A teraz? Kamyczek tak, kamyczek siak, kamyczek srak... dwadzieścia ujęć kamyczka w potoczku. Później wracam do domu i weź teraz zgrywaj te gówniane jotpegi na komputer. Zakładam folder o nazwie np. 2011_04_03_Wycieczka_nad_rzeczkę_opodal_krzaczka i sru... pliki się kopiują, a ja już na widok tego paska postępu zaczynam powoli odczuwać mdłości. Później selekcja złych ujęć, wyrzucanie złych fotografii iid, itd., itd... myślę sobie po co ja to właściwie robię? Po każdej wycieczce tracę jakieś 30 do 120 minut na pitolenie się ze zdjęciami. Później przychodzi znajomy albo żona wpada do pokoju. "Chodź, pokażę Ci moje zdjęcia z wycieczki" - powiadam. Siada z boku i oglądamy tysiąc pięćset sto dziewięćset ujęć kamyczka, listka, norki, krajobrazu, wschodu, zachodu i chodu... do łóżka spać, bo minęło od czasu podpięcia się do kompa z kabelkiem USB już 4 godziny.
Przyjeżdża mama i tata, nie widziałem ich kupę czasu. Idziemy całą rodziną do parku. Cyk, pstryk, sryk. Rodzinka zamiast rozmawiać i wykorzystać cały ten czas na bycie ze sobą na 100% percepcji, rodzinka zajmuje się kadrowaniem swoich ciał w linie pionowe i poziome okienka zniewalającej maszynki cyfrowej. Wracamy do domu i znów to samo. Zgrywanie, obróbka, selekcja i... prezentacja!! No tak, tylko teraz to już nie tam jeden folder. Musimy przecież pokazać rodzicom koniecznie kilkanaście innych folderów ze zdjęciami. Za jakiś czas mama ziewa, tata przeciera oczy, idziemy spać. Rodzinne oglądanie zdjęć. Cyfra. Cyfra zabrała nam znów kilka godzin.
Wystawiam swój łeb za okno. Czuję już wrześniowy smak powietrza. Przypomniał mi się ten smak, jaki czułem na dawnych wycieczkach z tatą na szczupaki albo na rykowiska jeleni w dolinę Baryczy. Nawet odechciało mi się palić papierosów. Tak bardzo sentymentalnie smakowało mi dziś to nocne powietrze...
Pomyślałem sobie, ile godzin rocznie tracę na oglądanie zdjęć? Kto i kiedy znajdzie czas, aby oglądać te wszystkie ujęcia? Tak mało mam czasu dla innych... Przecież jeśli cykam fotki, a później je oglądam, to do cholery kiedy ja żyję? Przeżywam coś co już było jeszcze raz i później zamiast przeżyć coś nowego, to ja cofam taśmę życia do tyłu i oglądam sobie przeszłość raz jeszcze. Przeżywam drugi raz to samo, przecież ja już to raz widziałem, przez wizjer aparatu lub kamery!!! Więc do cholery po co oglądam to drugi raz? Mógłbym przecież obejrzeć coś innego, nowy gatunek ptaka, nowe ujęcie krajobrazu. Niepowtarzalne i bardzo szkoda byłoby to zamrażać, ponieważ wszystko wokół nas się zmienia...
Właściwie nie miałem takich uczuć dawniej, w epoce fotografii tradycyjnej. Ograniczona ilość zdjęć oraz rzadkie okresy ich oglądania, które zresztą były prawdziwym świętem. Pamiętam jak oglądaliśmy w grudniu z całą rodziną świeżo wywołane zdjęcia, które nazbierały się od maja. To było piękne. Trzy zdjęcia z majowej wycieczki na szczupaki, jakiś duży czerwcowy jaź, rodzinne zdjęcie z lipca, taty sandacze z jesieni i jakieś moje lipienie, mama na fotelu.... no i już, 36 klatek i ponad pół roku zapisu. Wtedy nikt oglądaniem tych zdjęć nie przemęczał. Teraz w epoce cyfrowej można cykać ile wlezie i mam na komputerze straszną inflację tego gówna. Zaczynam mieć dosyć i fotografii i filmowania.
Choćby ostatnia moja wzdręga...
Przecież w mózgu pamiętam ten obraz. Jest piękny, lśniący i wyraźny, lepszy niż ten powyżej. Po co trzymałem za trzonek haka bezzadziorowego tą rybę pod wodą? Bez sensu...
Jeszcze jedna rzecz mi uciekła... tak zwane "dzielenie się". Zauważyłem, że umniejsza mi to osobistą radość z przeżywanej chwili. Jakoś tak decydując się na podzielenie się fotografią z innym człowiekiem, jakby tak... mniej łowił dla siebie. Zaczynam się uzależniać od zainteresowania innych osób moją fotografią. Później po dłuższym czasie zażywania tego narkotyku współdzielenia... zamiast patrzeć na piękno stworzenia, szukam kogoś, komu mógłbym to pokazać na zdjęciu. Ale zaraz, zaraz... jeśli ktoś naprawdę chciałby zobaczyć to co ja teraz widzę, byłby tu ze mną i patrzał stojąc obok mnie
Prawda, że magiczne?
Dobrej nocy, a właściwie dzień dobry, bo już świta...