Pomysł wyjazdu nad Inę zaświtał mi dziś po śniadaniu i około 12.00 wyruszyłem... 25 minut przebijania się przez niezbyt przejezdną drogę i w końcu zakopałem się w śniegu gdzieś w przydrożnej zaspie próbując zaparkować. Niezrażony przebrałem się wyszykowałem i....zauważyłem pewien istotny szczegół...ZAPOMNIAŁEM WĘDKI:woohoo:
Czas miałem dziś ograniczony więc czym prędzej wyruszyłem w drogę powrotną po wykopaniu się z zaspy i 40 minutach jazdy ponownie się w niej zakopałem. Tym razem już z wędką w garści ruszyłem aby pokonać dzielącą mnie od rzeki łąkę, na pozór wydawała się lekko przysypana śniegiem, okazało się iż w żadnym miejscu nie było mniej śniegu jak po kolana a miejscami po pas...
Dotarłem do rzeki spocony i wyczerpany jakbym przebiegł maraton, ale zero kry, minimalne oblodzenie brzegów...no to sobie połowie.
Im bliżej do brzegu teren się obniżał wiec z każdym krokiem było coraz głębiej w końcu gdy zapadłem się sporo powyżej pasa
a do rzeki było nadal ponad 3-4 metry odpuściłem.
Przedzierałem się uparcie szukając dojścia do rzeki w jakimkolwiek sensownym miejscu,w końcu jakimś cudem udało mi się znaleźć w miarę obiecującą miejscówkę. Stojąc w śniegu na głębokość woderów 3 metry do brzegu rzeki:unsure: i mając przed sobą zwały śniegu zaczynam obławianie...w 50 może 60 rzucie...nie wiem sam jakim cudem go wyholowałem
samczyk 62 cm
Pozdrawiam