Jest kwadrans po drugiej...
Ciemna grudniowa noc. Za oknem zimny Szczecin, nieliczne światła miasta jawią się jakby dogasające ognisko. Na moim małym biurku istny burdel na kółkach. Pełno sierści, wełny, lamety ołowianej... wiadomo, kręcę nimfy. Jutro na ryby. W całym tym bajzlu stoi słabo widoczny laptop wpięty w sieć. Na uszach słuchawki, z youtube wprost do mojego mózgu wnikają tajemnicze nuty The Gathering z płyty Mandylion. Ręka szybko nawija lametę. Kolejne złotogłówki zapełniają pudełko. Dziś w nocy mam dobry humor. Nauczyłem się czegoś nowego w kręceniu much. Oto jak sięgam pamięcią zawsze robiłem brzydkie chruściki domkowe. W końcu nadszedł dzień znużenia brzydotą i postanowiłem ukręcić sobie coś naprawdę fajnego. Przypomniał mi się pewien film Oliviera Edwardsa o robieniu klajduka. Po jego dokładnym obejżeniu stwierdziłem, że najważniejsza jest otwarta głowa na nowe pomysły. Wyostrzona percepcja skora do słuchania siebie i innych. To jest to. Olivier wszystko mi pokazał... Nawet mnie facet nie zna, a tyle się od niego nauczyłem. Na tym polega potęga środków przekazu, że człowiek może niejako przemówić na raz do takiej ilości ludzi z jaką nie zdążyłby zamienić paru słów w ciągu całego swojego życia. Początkowo popełniałem głupi błąd, polegający na położeniu ołowiu wzdłuż całego tułowia. Efekt był bardzo nieciekawy, ponieważ domek z przystrzyżonej sierści sarny zlewał się z wystającą głową larwy chrusta. Później zrezygnowałem z ołowiu na odcinku wystającego ciała owada i rezultat był już znacznie lepszy. Wciąż jednak na pałę robiłem nóżki. Obejżałem film w skupieniu jeszcze raz. Dokładnie przeanlizowałem jak pan Oliver odrywa promienie ze sterówki bażanta złocistego. To był szybki i energiczny ruch małej kępki. Jak się okazało, sposób wyrywania promieni skutkował takim a nie innym wyglądem nóżek chruścika. Wcześniej wyrywałem promienie pojedynczo i powoli. Doprowadzało to do zdarcia znacznego odcinka stosiny pióra, przez co nóżki wyglądały jak świński ogonek. Biorę więc jeszcze raz, drugi i trzeci... szybki i energiczny ruch odrywający kępkę promieni sterówki bażanta łownego dał równie piękny efekt nóżek co na filmie. W moim pudełku pojawił się pierwszy normalny chruścik domkowy. Nie tam żadne nóżki w formie stożkowej jeżynki z czarnej kury. Nie tam żadne włosy bezładnie zakręconej sierści. To są już nóżki, a mucha wcale tak wiele czasu mnie nie kosztowała... Cieszę się.
Uchyliłem okno. Niestety popalam czasami papierosy. Nie wiem po co to robię. Prawdopodobnie czuję się wtedy bardziej kultowo. Całonocne wiązanie much, słuchanie wspaniałej muzyki którą trudno usłyszeć w rmf w południe. Nagle spostrzegłem się, że całe to wędkarstwo to mały element większej całości. Przed moimi oczami stanęły wspomnienia. Nie tyle wędkarskie wspomnienia, co wspomnienia życia, gdzie łowienie ryb było wkomponowane w inne czynności i bezczynności. Muzyka Gathering coraz bardziej przybliżała mnie do rodzinnego Wrocławia. Tak, pamiętam jak to nie jeden przeciągający się wieczór siedzieliśmy z kumplem i słuchaliśmy właśnie tej muzyki. Te rozmowy o geologii Sudetów, o rybach z Bobru i Kwisy, śledzenie map, kręcenie much, oglądanie zdjęć... łza się w oku kręci, zdjęć z normalnego aparatu na kliszę. Żal mi tego głównie dlatego, że każdy z nas, komu kończyła się klisza zapraszał na uroczyste obejżenie zdjęć. Między zrobieniem pierwszego zdjęcia a wywołaniem filmu mijało nierzadko pół roku. To był dobry pretekst do spotkań, rozmów i wspomnień. A teraz? Jak się do kogoś wpadnie, to można się czasami pożygać ilością zdjęć. Sto czterdzieści trzy ujęcia cioci trzymającej wnuczka, ale kumpel mówi "Poczekaj, zaraz dojdziemy do ciekawych zdjęć". Gdy do nich dochodzimy, okazuje się, że jest tam piętnaście ujęć jednego szczupaka... Dość. Przesyt, zmęczenie, mętlik w głowie. To już nie ten klimat co długo oczekiwane wywołanie kliszy. Coraz więcej techniki, ale coraz mniej fajnego klimatu.
Muzyka tej nocy uświadomiła mi, że towarzyszy ona mojemu wędkarstwu od bardzo dawna. Wiele kapel i dżwięków kojarzy mi się z określonymi łowiskami. Na przykład The Doors, Pink Floyd, Janis Joplin czy też U2 kojarzy mi się jak nic z poczatkiem mojego muchowania w Bieszczadach. Trudno oddzielić od siebie złożone wspomnienia na kawałki i wspominać tylko o pstrągu z potoku Dwernik 35,5 cm... To nie są wspomnienia, tylko wykastrowane fragmenty najmniej istotnych nośników emocji. Przecież to jakiś absurd. Przecież o wiele ważniejsi byli ludzie z którymi spędzałem ten czas. O wiele ważniejsza była otaczająca przyroda. Nic mnie obchodzi jaki miałem wówczas sprzęt, żyłkę i ile trwał hol. Takie opisy to dla mnie w tym nocnym nastroju krętacza po prostu gówno w proszku. O wiele ważniejsze było piękno tej ryby, uśmiech mojego kuzyna, przełomowy odcinek potoku. Powrót do domu cioci i wujka oraz ten klimat który tam panował. Za żadne piędziesięciocentymetrowe lipienie z Sanu poniżej Soliny nie zamieniłbym tamtych dni z tymi małymi lipionkami koło Otrytu. Nie chodzi o żadne 50 cm. To jest wszystko nie ważne. Ważne są płomienne oczy mojej śp. cioci Asi i jej wspaniała muzyka, którą puszczała nam wieczorami. Ważniejsze były Bieszczadzkie opowieści wujka Piotra. Niemalże cała rodzina Dmyszewiczów zjeżdżała się w Bieszcady, a dzika przyroda była tematem naszych rozmów. Wszyscy odpoczywali od stęchłych miast. Przy ognisku panował inny świat. Coś unosiło się w powietrzu. Coś pięknego i nie do opisania.
Teraz mam łzy w oczach. I nie wiem po jakiego grzyba dzielę się tym z Wami. Może dlatego, że przywykłem do Forsa? Może dlatego, że drażni mnie powierzchowna miara szczęścia. Że niby ten co złowił większą rybę jest bardziej szczęśliwy? Ha, ha, ha... facet z 10 cm uklejką może być o wiele szczęśliwszy niż zblazowany łowca pstrąga 8 kg. Nie o to w tym wszystkim chodzi.
Ale najlepsze jest to, że nie chodzi też o tamto. O nic tak naprawdę uniwersalnie nie chodzi. Szczęście, również to wędkarskie przeżywane jest bardzo indywidualnie. Każdy więc sam wie co go cieszy. Pytanie czy wsłuchuje się w głos który w nim woła, czy też gwałci swoje emocje by sztuczne uśmiechy dostodowane do dyktatu stada zamienić z czasem na swoją nową naturę.
Proszę Was, nie dajcie sobie zabrać tego co Was cieszy, nie tylko w wędkarstwie. Nie dajcie sobie wmówić, że tylko z najlepszym sprzętem, że tylko w najlepszych łowiskach, że tylko największe ryby. To nieprawda. Liczy się cała otoczka, nawet to na jakim boku spaliśmy i jak potraktowaliśmy wczoraj jakiegoś człowieka...
Wracam do wiązania much. Piękna muzyka dalej leci... jutro jedziemy na lipienie. Wierzę w to, że moje muchy zasmakują rybom. Zobaczymy.
Pozdrawiam serdecznie
Krzysiek