Kazimierzu,
Społeczna praca przy zarybieniach na ogólnodostępnych łowiskach PZW, jest obarczona jeszcze większym ryzykiem, że ryby szlag trafi. Ale... jadąc kilka razy z workami narybku, ryzykuje się tylko stratę paliwa i fakt, że ryby za które zapłacili wszyscy w okręgu, zostaną wybite niemal do nogi.
Można bać się ryzyka, kiedy chodzi o robienie pieniędzy a człowiek ma nadzieję, że inwestycja mu się zwróci. Natomiast gdyby powiedzmy 50 muszkarzy położyło każdego roku 1000 zł na stół na utrzymanie jednego obwodu rybackiego, a do tego ludzie podzielili by się na grupy patrolowe, to ludzie mieliby mimo wszystko większą szansę na to, że by sobie połowili.
Jednak jakikolwiek sens działania w łowisku - czy to w formie niezależnego stowarzyszenia, czy w formie zdyscyplinowanego koła PZW - istnieje wtedy, gdy "działający" mają prawo i chęć do regulacji:
- dostępu do wody (decydowanie o ilości dniówek),
- cen składek i licencji,
- wymiarów ochronnych ryb i limitów połowowych.
Obecnie wielu ludzi działa społecznie, ale... nie chcą i nie mają wpływu na regulowanie dostępu do łowiska, nie chcą i nie mają wpływu na ceny składek i licencji oraz nie mają wpływu na wymiary ochronne i limity połowowe.
Można sadzić jabłonki na państwowych miedzach, aby wszyscy sobie za darmo pojedli. Można bujać się od miejsca do miejsca, najlepiej po kilku okręgach na raz za składkę tylko w jednym. Można... a jakże....
Tylko czy to jest poważne? Czy to ma sens? I czy człowiek w taki sposób dorobi się choćby jednego rybnego łowiska? Ludzie opiekują się całymi dorzeczami, chcą ogarnąć temat wielu obwodów rybackich na raz... a jakoś nie ma woli do tworzenia się grup wędkarzy, którzy chcieliby wspólnie zbudować sobie jedno, rybne super łowisko pstrągów i lipieni.
Moje wnioski są proste.
- na półśrodki szkoda mi mojego czasu i nawet 50 zł,
- na konkretne działania na niewielkim łowisku brakuje chętnych,
- ludzie chyba nie chcą łowić ryb.
Tak to jest, jak chce się być kultowym pstrągarzem nawiązującym do tradycji jeżdżenia po wielu rzekach na bezdrożach PRL-u. To było fajne i romantyczne, ale... skończyło się zadeptaniem i wyrybieniem łowisk.
Dlatego kultowe pstrągowanie musi odejść razem ze swoją epoką której towarzyszyło. Czasy półśrodków się skończyły.
Dla mnie jest prosty test na to czy ktoś jest konkretny, czy chce się rozmienić na drobne ciągnąc wiele srok za ogon. Pytam tego czy innego kolegi, czy chce zagospodarować jedno łowisko. A kolega mi na to mówi, że on woli sobie jeździć po okręgu i szukać ryb...
Niech sobie szuka, powodzenia
Bo na jednej wodzie łowić jest nudno... ok, rozumiem. Jak się nie ma fazy entomologicznej i przyrodniczej, to faktycznie jest nudno. Ale jak się poznaje rzekę i jej robale niczym Oliver Edwards, to myślę że 10 km rzeczki nie byłoby nudnych na całe życie. Ludziom akwaria się nie nudzą, cóż dopiero akwarium o długości 10 km? Ale by się nie nudzić, to trzeba się interesować sedymentologią, hydrochemią, roślinnością podwodną, bezkręgowcami, cyklem życiowym owadów itd. Wtedy nawet mała gówniana Krąpiel mogłaby być patronackim łowiskiem z taaaakimi lipieniami i pstrągami.
Nie ma jednak z kim robić takich łowisk. Ludzie jeżdżą i szukają ryb... coraz dalej od domu. Pewnie krańcem ich podróży będzie Nowa Zelandia. Wieczna ucieczka od swojej małej ojczyzny, od swojej rzeki młodości. Wieczna ucieczka od odpowiedzialności za mały skrawek natury. Wirtualne dbanie o wszystko i o nic, megalomania. Zaniedbane fragmenty małych łowisk, które od miejsca do miejsca tworzą zaniedbaną całość... polskiego bezrybia.
Pozdrawiam serdecznie
Krzysiek