Dobry wieczór
A kuku! Bez obaw, z lodówki nie wylezę...
Dziś było nas trzech panów w łódce, nie licząc psa (którego nie było zresztą). Od 6:00 do jakiejś 15:00 (z hakiem) na wodzie. Najpierw w okolice torpedowni, gdzie przywitała nas cisza i harcerze na brzegu.
Pokręciliśmy się troszeczkę w lekko zamglonej aurze i nie zastanawiając się dłużej pomknęliśmy na północ tak rączo, że około 7:00 mogliśmy pomachać Morsom zażywającym kąpieli u nasady Rewskiego Szperku. Krótko potem na jedną z przynęt połakomiła się rybka. Rybka, nie ryba. Liliowo wybarwiona, wróciła do macierzy. Śliczności...
Płynąc dalej na północ mijaliśmy kolejne łodzie, których zaczynało się pojawiać coraz więcej. A propos machania. Na uniesioną do góry dłoń raczyły odpowiedzieć dwie załogi. Jedna z pontonu grzejącego ostro ku Kuźnicy, druga z łodzi wędkarskiej. Reszcie życzę takiej uprzejmości od świata, jaką sama daje. Ot, dygresja taka...
Echosonda zaszalała. Co chwilę pokazywała stada ogromnych ryb, drobiazgu i innych lewiatanów...
I gdy tak sobie żartowaliśmy z obfitości łowiska wymieniając uwagi typu: "Nie ma ryb, panie dzieju" lub "Ale stado, o żesz w mordę", jedno z wędzisk wykonało taką właśnie ewolucję:
Zaczep. Tak brzmiał pierwszy osąd. Zaczep jak (...). I nagle zaczep ruszył jak przedwojenna Luxtorpeda. Bez zrywów, nagłych szarpnięć i odjazdów. W dół, na głębię i od łodzi dalej. Trwało to i trwało...
I w końcu ujrzeliśmy Jej Wysokość. Nie przesadzę ani trochę, gdy powiem że miała 80+.
Dwa, może trzy metry od łodzi wyłożyła się na bok, powoli poszła w dół, nie przejmując się nami zupełnie, po czym ruszyła w górę. Ostro, szybko w górę i gdyby nie grawitacja, to nie zatrzymałaby się metr nad powierzchnią tylko...
Nie dowiemy się tego nigdy. Potężny blask srebrnej łuski niemal oślepiał: dwa wymachy wielkiej paszczy i adieu... Zapanowała cisza. Były przekleństwa, a jakże, ale później nieco i jakieś takie niemrawe. Chociaż gdzieś z flaków. Jej Wysokość wygrała...
God save the Queen!
Słońce wylazło, operując mocno mimo deklarowanych 7 st. C. Od tego upału jedna z ryb pływających nieopodal się wściekła i wściekła wylądowała w łodzi. 54 cm szaleństwa zasługującego na najwyższy szacunek.
I nagle, jak za dotknięciem jakiejś (...) różdżki ryby gdzieś zniknęły. Zostały kaczki (notabene lodówki i pojedyncze edredony), rosnąca fala, szczęście i niedosyt równocześnie.
Wracaliśmy do domu...
A morzu gęstniejącemu we mgle zanuciłem "Take it, take another little piece of my heart now, baby"...
Morze jest. Pięknie, że jest...
PS. Dziękuję Wam, Koledzy. Za wszystko.