Ustka, sierpień 2009.
Początki były dość trudne. Zasięgnąłem języka, w lokalnym sklepiku wędkarskim a tam uprzejmy właściciel, doradził mi połów, na obrotówki nr 3. Wskazał przy tym na błystki firmy Jaxon.
Takie zwykłe. Nie przeciążane. Nawet kupiłem u niego jedną z takich.
I żyłkę Mikado Taurus 0,28mm
Na koniec usłyszałem jeszcze, że "teraz to jego syn tylko w Orzechowie...."
Wolę w rzece. Zresztą nie wiem. W morzu troci też jeszcze nie łowiłem
Pierwszy wypad nad rzekę a tu przyjemna niespodzianka.
W Bydlinie poczułem się bardzo swojsko. Niemal jak nad Kwisą w Świętoszowie.
Wydeptane ścieżki, dogodny dostęp do wody. A woda ładna.........
Dość leniwie płynąca rzeka, jedynie gdzie niegdzie przewala się szybszym nurtem, w przewężeniach i zwałkach.
Z miejsca ją polubiłem
Kolejne dni nie były już tak słodkie. Wypady nad rzekę, owocowały a to małym pstrągiem, to małym szczupaczkiem, czy niewielkim okoniem.
Jeden z wypadów zakończyłem na ZERO.
Urlop to piękny czas ale i czas pożegnań. Nadszedł w końcu dzień pożegnania z rzeką.
W ostatni piątek czerwca, jechałem nad rzekę, bez wiary, choć kładka w Bydlinie, ciągnęła jak magnes.
Zacząłem od takiej łączki, z brzegiem umocnionym palami. Jakieś 500 m poniżej "kładki".
Łowiłem "z prądem".
Tak bardziej "pstrągowo", podczas gdy wszyscy miejscowi wędkarze czesali wodę, w poprzek rzeki, sporymi i dość ciężkimi wahadłami.
W pewnym momencie, słyszę mocny plusk, gdzieś w dole rzeki. Qrcze, czyżby słynne z opisów spławy troci
Po paru minutach podchodów, do tego miejsca i ............. Rzeczywistość okazuje się bardziej prozaiczna.
To jakiś wędkarz zaczepił wirówkę, w zwalisku, pod "moim" brzegiem i miotał do wody coś wielkiego, zapewne w celu uwolnienia przynęty, z zaczepu.
Pomagam mu, jak umiem Gromem, jednak nic z tego nie wychodzi. Jego blaszka utknęła na wieki.
Wracam do łowienia bez słowa podziękowania z Jego strony. Pewnie nie był zadowolony z utraty fartownej, jak wcześniej mówił, błystki.
Zaczynałem już wątpić, czy łowię "dobrze".
Okazało się, że tak.
W pewnym momencie mam branie na, jak to nazywam " na krótkim dyszlu", czyli praktycznie spod kija .
To tu, przy drewnianym umocnieniu brzegu:
Czuję branie na świeżo kupionej Daiwie Cuma i jednocześnie widzę grube cielsko srebrniaka.
Nieco się rozdygotałem ale nie straciłem głowy.
Powoli uważnie odpuściłem jej żyłki, na jakieś 8-10m. Tak było już znacznie bezpieczniej
Kilka młyńców. Mocnych ale bez fajerwerków.
Wędzisko pięknie amortyzuje zrywy ryby a ja zaczynam kombinować jak ją podjąć z wody.
Nie używam narzędzi a znaleziony przypadkiem gaf-rękodzieło, leży bezużytecznie, w bagażniku. Do wody miałem jakiś metr (te umocnienia brzegowe).
Problem
.
Nieee
Poniżej, do rzeki, wpływa malutki strumień a ja miałem do niego jakieś 30-40m czystego brzegu.
Jak na smyczy "zaprowadziłem" tam swoje "sreberko".
Udało się połowicznie.
W trakcie tegoż spaceru troć wypięła się z jednego z dwu grotów kotwicy. Zawisła na jednym a mi mocno wzrosło ciśnienie.
Wprowadziłem ją maksymalnie daleko w płytki strumyk a tam......
...... Dnooooo
Jak ryba poczuła je pod brzuchem, walnęła łbem w bok i ostatni grot kotwicy, pięknie wyprostowany. Blaszka strzela w moim kierunku a ten ostatni, wolny grot zapina się w wierzchu mojej lewej dłoni.
Betka
, byleby tylko trotka nie zwiała.
Lewa noga do wody i rzucam się na jej łeb z łapami. Udaje się. Wyjmuję z wody oburącz. Ściskam by nie zwiała. Leżę, na skarpie strumienia, na prawym boku, unieruchomiony chwilowo i usiłuję wyrwać lewą nogę, z bagnistego dna.
I to się w końcu udaje
.
Wyłażę na skarpę upierdzielony, jak nieboskie stworzenie. Nieprzytomnym trochę wzrokiem szukam wędki. Nawet nie wiem, kiedy ją odrzuciłem.
Podchodzi do mnie dwóch wędkarzy. Tak nawiasem, fajni ludzie Ci miejscowi. Całkiem przychylni nam, przyjezdnym. życzliwie podpowiadają, opowiadają o wodzie, o przynętach, o rybach i ich zwyczajach.
Warto Ich słuchać.
Proszę o zrobienie fotek, bo łapy mam całe w błocie. Jeden z nich czyni honory fotografa, za co serdeczne składam dzięki.
Udaje mi się wyjąć telefon, dłonią na szybko wytartą w trawę. Dzwonię do żony.
Bełkoczę, że mam troć. Dużą troć. Miarka pokazała 67,0cm, obecni przy tym wędkarze oceniają na 3,5kg.
Pada sakramentalne pytanie: czy mam ją zabrać?
I....widzę miny tych dwu wędkarzy. Patrzą na mnie, chyba jak na idiotę.
Nie dowierzają chyba.
I głos żony: "bierz", wybawia mnie z tej dziwnej sytuacji.
Dziękuję kolegom za foty i powoli szczęśliwy wracam do samochodu.