Dziś wraz z forumowym kolegą postanowiliśmy dość skrupulatnie obłowić rzekę w Bydlinie. Woda jaką zastaliśmy była minimalnie niższa, od stanu z wczoraj i przedwczoraj, dość klarowna. Padający śnieg utrudniał właściwe podanie przynęty w punkt. To tyle o pogodzie i warunkach
Po około 40 minutach na przeciwległym brzegu widzimy iż pewien wedkarz holuje rybę "około wymiarową" podbiera poczym zanosi do samochodu i odjeżdża.... (Generalnie nie wiemy nic)
Po około godzinie w dość sporawym nurcie mam targnięcie, niestety spóźniłem się... (Papieros). Obławiam miejsce jeszcze przez jakiś czas, po czym udajemy się dalej.
Mija kolejna godzinka biczowania wody. Rzut pod zalane drzewo puknięcie, zacięcie, SIEDZI!!! Ryba podpływa pod powierzchnię lustra wody, juz ja widzę, na bank kelt- luz... (Papieros x2)
Idac dalej wzdłuż nic się nie dzieje.
Pora wracać do samochodu, jeszcze kilka rzutow w feralne miejsce niestety bez efektów. Wracając postanowiliśmy obłowić miejsce gdzie miałem trącenie,ustawiam się centralnie w tym samym miejscu, kolega przeszedl z 10 metrow powyżej i to tym razem Jemu adrenalina podskoczyła. Młynek i luz... (zapaliłem za niego)
Idziemy dalej, postanowiliśmy zrobić jeszcze jedną miejscówkę w drodze do auta. Rzut, przytrzymanie i kwituję ostrym wcięciem... Jest!!! Ryba pieknie pulsuje na kiju, do pierwszego wyskoku myślałem że na drugim końcu zameldowała się srebrna strzała, skok i jak w zwolnionym tempie oczom mym ukazuje się tęczowy szatan. Szybka regulacja hamulca i lądowanie.
Miarka wskazuje 48cm a waga 1,40kg. Rzekę opuszczamy majac mieszane uczucia z jednej strony fajnie że coś się działo, z drugiej że coś nie do końca zagrało.
Jutro powtórka.
Połamania