W ostatnią niedzielę sezonu wybrałem się nad pewną małą rzeczkę. Szerokość rzadko przekracza 15m, nurt co kilkadziesiąt metrów poprzecinany kaskadami, wszędzie wielkie głazy. Rano zaliczyłem jedną "trójkę". Po deszczowym poranku wyszło słońce, woda dość niska, więc oczekiwania na resztę dnia miałem niezbyt wygórowane. Pewien swoich umiejetnosci i sprzętu zacząłem spokojnie obławiać kolejne miejscówki. Nagle z niepozornej rynienki, z której bardziej spodziewałbym sie wyjscia pstrąga wyrwał gruby (ok95cm) samiec, zgarnął woblera, wrócił pod swoją skałkę i stanął. Kątem oka zobaczyłem, że Norweg łowiący na robaka jakieś 150m wyżej tez zapiął rybę. Moja ryba ani drgneła przez kilka minut, miałem więc czas na ocenę sytuacji. Jesli pójdzie w górę to po drodze pokona trzy spiętrzenia i dojdzie co najwyzej do wysokości Norwega, bo wyżej już spory wodospad. O ile w ogóle dojdzie, bo pewnie po drodze juz sie zmęczy. Ponizej 4 mniejsze kaskady, po czym długa płań zakończona dużym wodospadem. Jeśli dojdzie do niego to pozamiatane. W sumie jakies 200m, więc "luzik". 0,30 stroft, kotwice i agrafki sprawdzone, byle tylko kij wytrzymał...
Niecierpliwiąc się trochę patową sytuacją spróbowałem ruszyć rybę z dołka. Ruszyłem... Po kilku zwariowanych świecach na krótkiej żyłce łosoś ruszył w górę z gwizdem żyłki tnącej wodę. Pierwsze spiętrzenie, drugie, trzecie, dwa tańce na ogonie i w oka mgnieniu przekładałem już wedkę z Norwegiem. Jego ryba stała w bezruchu od zacięcia. Po drodze zdążyłem sie wyłożyć dwa razy na mokrych skałach, na szczęście adrenalina to niezawodny środek znieczulajacy. Po kilku minutach przeciągania liny w dołku stało sie to, czego sie najbardziej obawiałem. Łosoś ruszył z impetem w dół. Dokręciłem lekko hamulec i biegnąc próbowałem omijać żyłką głazy i jednocześnie zatrzymać piekielnie silna rybę. Udało mi sie to kilka razy, ale tylko na minutę-dwie, po czym znowu powtórka z rozrywki. Po drodze zaliczyłem kolejne dwie "gleby" na skałach i małą kąpiel. Ryba dotarła do ostatniej długiej płani przed wodospadem. Po krótkim odpoczynku kolejny taniec na ogonie i kolejny rajd wzdłuż płani. Gdy zostało kilka metrów dokreciłem hamulec do końca. Stanął! Po krótkiej chwili ruszył z impetem w górę i wrócił na poczatek płani wykazujac pierwsze oznaki zmęczenia. W międzyczasie zebrała się za mną grupka kibiców-pomocników. Jeden z nich wszedł do wody z podbierakiem. Zmeczony łosoś dał sie juz dość łatwo podprowadzić pod podbierak, jeden Norweg zdążył mi juz nawet pogratulować wspaniałej walki... Nawet nie wiem, czy zdążył go dotknąć siatką gdy łosoś błyskawicznie wyrwał w dół fundując mu prysznic. Przed wodospadem ponownie dokręciłem hamulec, lecz tym razem łosoś się bardziej postarał i trzydziestka strzeliła niczym nitka...
Wraz z kibicami poszedłem zobaczyć jak sobie radzi Norweg ze swoją rybą. Okazało sie, ze jego łosoś nie ruszył sie więcej niz 3m od zacięcia, czyli juz ok. 25min i nie pokazał nawet ogona. Postaliśmy dobre 10 min, gdy ryba wreszcie ruszyła. Ruszyła z kopyta w dół i po około minucie była juz pod feralnym wodospadem. Czterdziestka strzeliła jak nitka przy pierwszym podejściu. Ja przynajmniej widziałem swojego...
Gdy ochłonąłem nieco poczułem słuczoną kość ogonową i zbity lewy bark, który mnie boli do dziś. Mniejsza o drobiazgi. Do wieczora mimo bólu chdziłem z rogalem od ucha do ucha. Niby porażka, ale dała mi 100razy więcej wędkarskiego spełnienia niż wszystkie złowione ryby tego sezonu. To nie dla centymentrów, kilogramów, czy fotek przemierzamy świat, ale w poszukiwaniu wędkarskiej przygody. Taką mamy gwarantowaną gdy po drugiej stronie zestawu stanie mocarny i nieprzewidywalny przeciwnik, jakim jest Jego Wysokość ŁOSOŚ.
pozdrawiam