Ot takie zdarzenie sprzed dwóch, a może trzech lat.
Będąc zarażony nieuleczalnym wirusem wędkarskim naturalnym było, że kilka dni urlopu postanowiłem spędzić na uganianiu się po okolicznych jeziorkach i rzeczkach za rybami. Niedzielny ranek, a dokładniej wczesny ranek przywitał bezchmurnym niebem. Wyłaniające się zza drzew około 5 nad ranem słoneczko oświetlające spowitą poranną mgłą taflę jeziora... Cudowne widoki.
Pływamy tak we dwóch obrzucając co ciekawsze miejsca licząc na szczupaka. Te jednak miały najwyraźniej w głębokim poważaniu podrzucane przez nas przynęty dając niezbity dowód na prawdziwość powiedzenia, że w Polsce tylko ryba nie bierze...
Kiedy słoneczko było już całkiem wysoko i zrobiło się bardzo ciepło uznaliśmy, że dalsze spinningowanie nie ma większego sensu. Ponieważ jednak nie chciało nam się wracać zakotwiczyliśmy łódkę w swoim stałym miejscu i postanowiliśmy popróbować na spławik licząc, że choć płoteczki, a może jakiś linek będą wykazywały większe zainteresowanie naszymi przynętami. Ale i te rybki jednak totalnie nas olały. Stoimy jednak na kotwicy w nie najlepszych nastrojach, kiedy zza niewielkiego cypelka wyłania się ponton. Z pontonu na różne strony wystają wędki. W środku zaś siedzi kobieta odziana w strój kąpielowy co zważywszy na temperaturę nie było niczym niezwykłym. Widzialna część jej kadłuba przedstawiała się dosyć apetycznie. Niestety wraz z nią w pontonie siedział jakiś facet i zawzięcie wiosłował. Siedział tyłem do nas, w dodatku kapelusz jaki miał na głowie całkowicie go osłaniał. Byli kilkanaście metrów od nas chcąc przepłynąć za nami i wówczas na niebie pojawił się on... Nie wytrzymałem
- Patrz już czarny sk...wiel leci - powiedziałem do współtowarzysza wyprawy.
- Pan, nie leci tylko płynie... - słyszę słowa dobiegające z pontonu i widzę murzyna odwróconego w moim kierunku. Zrobiło mi się troszkę głupio, więc od razu tłumaczę, że to nie o niego mi chodziło tylko o kormorana, których nie darzę wielką sympatią. Szybko tłumaczę o pladze tych ptaszków i szkodach jakie wyrządzają. Nie wiem czy uwierzył w te wyjaśnienia ale przepłynął kilka metrów za nas i rzucił kotwicę tłumacząc, że to też jego miejsce. A niech sobie łowi.
- Co łapiecie? nie pływacie szczupaka? - zagadnął po sąsiedzku
- Szczupaki nie biorą to ustawiliśmy się na białą rybę - odparłem grzecznie.
- Biała ryba?! - murzyn był wyraźnie zdziwiony. Słyszę jak gada coś ze swoją partnerką na pontonie z czego głośniej kilkakrotnie wypowiedziane było słowo rasiści najczęściej poprzedzone jakimś przymiotnikiem powszechnie uznawanych za obraźliwe.
Kolega na łódce nie wytrzymał i dość głośno oznajmił, że czarnych ryb nie ma. Staram się uspokoić sytuację i uciszam kolegę. Sąsiad z pontonu coś bulgoce niezrozumiale. Pani czystą polszczyzną tłumaczy, że jej przyjaciel jest uczulony na przejawy zachowań rasistowskich. Jeszcze raz grzecznie odpowiadam, że o niczym takim nie ma mowy. Biała ryba to po prostu powszechnie stosowane określenie płotek, leszczy i innych rybek niedrapieżnych. Tłumaczy mu ale ten macha ręką. Widać wie swoje.
Na wszelki wypadek ściągam z głowy czapeczkę. Co prawda nie jest spiczasta ale jednak biała i może się źle kojarzyć. Łowimy dalej. Z kolegą rozmawiamy szeptem starając się uważać na każde słowo. Kolega sięga po torbę. Nie zauważył, że leży na nim łańcuch, którym przypinamy wiosła. Ten spadając na dno metalowej łodzi narobił sporego hałasu.
- Biali płoszą białe ryby - słyszymy po sąsiedzku.
- Przepraszam - mówi kolega. - Rozumiem, że dźwięk łańcucha źle się kojarzy...
Znów go uciszam. Powoli się zwijamy bo zza drzew wyłaniają się... czarne chmury. Nie udaje nam się uciec przed deszczem.