Czytając Wasze posty uśmiecham się sam do siebie.
Moje początki?
Wyprawa wraz z ojcem na Grabową, i spotkanie z wujkiem, który zawzięcie posyłał muchę pod drugi brzeg. "Tato, a dlaczego wujek łowi ryby na lasso?" Miałem 12 lat.
Rok, lub dwa później, ojciec dał mi porzucać spinningiem. I ta irytacja... "Czemu te głupie ryby żrą coś z powierzchni, a nie chcą moich blaszek?"
Jetka...
Jakoś pod koniec szkoły podstawowej, zainteresowanie rozpoczęte i kontynuowane przez wujasa, podsycał wuefista. Pokazał jak kręcić pierwsze muchy "O kurcze, ale trudne! Ale jakie ładne! Chyba sie naucze..."
To dzieki niemu (mały przekręt, przez co dostałem 6 z wuefu i uzyskałem stypendium-pieniążki) udało mi sie kupić pierwszą muchówkę (jaxon orion).
Potem? Wyrywanie siersci i piór wszystkiemu co biega i lata i nie ucieka dość szybko przed 14 latkiem, farbowanie ich w bibule... Muszki kręcone w palcach z braku imadełka, często na nitce zwykłej.
Chciałem być jak ci eleganccy panowie nad rzeką, łowiący z tą klasą której brakowało spinningowi. Chciałem obserwować fenomenalne zbiórki pstrąga czy lipka.
Niestety, Grabowa nie była dobrą rzeką na naukę, więc zniechęciłem się szybko, niestety, nie łowiąc żadnej ryby...
Czym jest dla mnie ta metoda? Estetycznym sportem, który uczy pokory, i zapewne, daje wiele satysfakcji...