Panowie, możemy sobie dywagować w ten, czy inny sposób o przyszłości naszej troci i łososia, ale na dzień dzisiejszy prawda jest taka, że te ryby nie mają właściwie żadnych warunków do rozrodu. Rzeki są strasznie pociachane (realna dostępność potencjalnych tarlisk na poziomie kilkunastu, góra kilkudziesięciu % w danej zlewni), brakuje w nich dobrze funkcjonujących przepławek, brakuje odpowiedniego podłoża dla skutecznego tarła, kłusownictwo na tarliskach (szczególnie tych zlokalizowanych w górnych odcinkach głównego koryta lub w niewielkich dopływach itd.) i do jeszcze tego nieetyczni wędkarze! Nie wspomnę już o sieciach w ujściach rzek.
Populacje naszej troci (o łososiu nawet nie wspomnę) są wciąż na tzw. „podtrzymaniu”, które można porównać z życiem (a właściwie z „wegetacją” ) bardzo chorych ludzi przy udziale respiratora. Tym respiratorem-jak na razie niezbędnym dla utrzymania się tych populacji-są oczywiście (i niestety) zarybienia… Tak, to bardzo kontrowersyjne w tym środowisku ale niestety prawdziwe. Oczywiście możemy, a nawet powinniśmy nazywać te zarybienia „dorybianiem”, ale jakie to dorybianie, skoro tarło naturalne jest procentowo niewielkie a o jego skuteczności lepiej nie wspominać (szczególnie w korytach głównych rzek). Tym bardziej, że nie ma i nie będzie jeszcze długo, realnych i potwierdzonych naukowo stosownych wyników badań w kwestii przeżywalności potomstwa troci z tarła naturalnego. Sami to wyżej napisaliście Panowie… Ale śmiem twierdzić, że w związku z tym, że tarło to odbywa się w dużej części w głównych korytach rzek płynących przez wiele mniejszych (ścieki bytowe) i większych miejscowości (ścieki bytowe i przemysłowe) – takich jak Parsęta, Słupia, Rega, Wieprza, Ina itp. - jego skuteczność jest bardzo, bardzo niska. Bo co z tego że widzimy piękne tarliska i kopiące tam ryby, skoro tym głównym korytem bardzo często płynie ciecz bardziej przypominająca ściek a nie wodę! A biorąc pod uwagę, że inkubacja trwa kilka miesięcy, to szansa, że ikra, a potem wylęg, przetrwają ciągłe bombardowanie różnymi toksynami, okresowymi deficytami tlenowymi, wahaniami poziomu wód, są naprawdę znikome. Zdecydowanie najlepsze są więc do tarła i początkowych faz życia małe leśne dopływy lub górne odcinki głównych rzek, ale te są najczęściej niedostępne dla tarlaków, więc trzeba je wspomagać zarybieniami… A jeśli już docierają do nich tarlaki to trzeba je objąć szczególną ochroną, tym bardziej że docierają tam ryby potencjalnie najsilniejsze, które będą prawdopodobnie dobrymi rodzicami z dobrymi genami.
Co z tego, że ryb wchodzi jesienią do naszych rzek dużo lub nawet bardzo dużo, skoro nie mają się one gdzie wytrzeć. Przykład: Słupia. Wyniki z rejestracji na przepławce idących w górę ryb mówiły o grubych tysiącach sztuk, które jednak musiały się wytrzeć na kilkudziesięciu czy nawet kilkuset porządnych tarliskach. Większość ryb musiała wrócić do morza bez „sexu”, bo nie było miejsca na baraszkowanie. Co gorsza często rozkopują sobie gniazda niszcząc przy tym ich zawartość. A podobna sytuacja jest właściwie na wszystkich rzekach Pomorza. Więc przestańcie mówić, że tarło naturalne wystarczy, zarybienia są zbędne, a rzeki same się obronią, bo gwarantuję Wam, że jakbyśmy w ramach eksperymentu wyłączyli jakąś rzekę całkowicie z zarybień, to za 2-3 lata wędkarze jeżdżący nad tą rzekę za trocią musieliby odwiesić wędkę na kołku!...
Żebym nie został źle zrozumiany – nie jestem fanatykiem sztucznych zarybień. Wręcz przeciwnie – podobnie jak większość z Was jestem za całkowitym zniesieniem zarybień lub przynajmniej dużym ich zmniejszeniem, tak żeby miały rzeczywisty charakter „dorybień”. Ale zacznijmy w końcu patrzeć realnie na zaistniałą sytuację. Teraz i przez najbliższych kilka lat jest to realnie rzecz biorąc nie możliwe…
Inna sprawa to jakość zarybień. Zdecydowanie trzeba dążyć do prowadzenia zarybień jak najmłodszymi sortymentami (wylęg lub wylęg zerujący, ewentualnie narybek letni), a ograniczajmy zarybienia smoltami, które są w rzeczywistości produktem handlowym, na którym pewne grupy producenckie i naukowe robią niezła kaskę. Ale to już inna bajka…
Sprawa keltów – chronić, chronić i jeszcze raz chronić, ale bez przesady. Oczywiście, że podczas tarła udowodniły już swoją przydatność i życiowy spryt.
Ale weźmy np. pod rozwagę np. sprawę łososi pacyficznych, o których już kiedyż była tu mowa. One giną po tarle w 100 % (przynajmniej teoretycznie), a mimo to ich populacje mają się świetnie. Nie chcę porównywać rzek Kanady i USA do naszych – chodzi mi tylko o to, że przyroda w toku ewolucji jednak znalazła sposób na podtrzymanie wielkich populacji ryb, bazując tylko na 1 naturalnym tarle w życiu. Nie wiem jaki miała natura pomysł na nasze trocie ale wiem, że w naszych warunkach szansa kelta na bezpiecznie spłynięcie do morza, unikanie przez 1, 2 lub 3 kolejne lata wontonów, pławnic itp., następnie wpłynięcie do rzeki (sieci w ujściu) i ponowne odbycie tarła jest naprawdę znikoma. Szczególnie gdy ryba ta ma już 8, 10 i więcej kg. A potwierdzają to efekty połowów w rzekach i w Bałtyku. Toto Lotek – statystycznie jakaś szansa jest… ale czy realna? Duża ryba ma więcej sił i potencjalnie może dotrzec dalej ale też lepiej wchodzi rybakom w sieci i jest lepiej widoczna przez kłusoli na tarliskach. Oczywiście, że zdarzają się kilkunastokilowe łososie a nawet trotki ale czy są jakieś udokumentowane badania, czy są to ryby 1,2 czy 3 tarła?...Pewnie są – prof. B. z IRS, ale one mnie jakoś nie przekonają. Uważam więc, że całkowity zakaz zabierania keltów nie jest najlepszym wyjściem. Może ograniczyć do 1-2 ryb tygodniowo (więcej i tak trudno złowić) i wierzyć w etyką każdego z nas.
Poruszyłem wiele tematów i oddaję do dyskusji, bo pewnie w wielu sprawach nie do końca mam rację. Dopiero się uczę….
Rozpisałem się niczym kolega K.D. ale miałem taka potrzebę…
Pozdrawiam