Dokładnie pamiętam, jak czytałem ten artykuł o dorzeczu Gwdy. Był sam koniec lutego 1990, pogoda dokładnie jak dziś, piękny zachód słońca, siedziałem u kumpla w rodzinnym Pruszkowie i za parę godzin miałem ruszyć w opisywane okolice.
Mieszkałem wtedy od dwóch lat we Francji, chodziłem do liceum i przyjechałem na ferie zimowe. W wolnych chwilach przewalałem paki w magazynie firmy znajomego kapitalisty, żeby zarobić parę groszy w prawdziwych pieniądzach, które od razu zamieniałem na sprzęt. Wakacje u przyjaciół w Czechyniu nad Piławą spędzałem od małego i miałem już wtedy nawet parę pstrągów na koncie. Choć odkąd w kapitalistycznym raju zaopatrzyłem się w muchówkę, to okazało się, że lepszą rękę mam do lipieni. Co zostało do dziś.
Więc siedziałem u kumpla i czytałem z wypiekami, co też prawdziwi znawcy mają do powiedzenia o Piławce i Rurzycy. A potem zabrałem plecak (taki na stelażu, kto pamięta?) wziąłem kij i ruszyłem. Najpierw na Warszawę Wschodnią, skąd chyba wtedy o 22.35 ruszał zapewne znany szeroko pociąg.
O brzasku na Płytnicy przywitało mnie bezchmurne niebo, wrzaski kruków i powietrze, ostre, aż duszące. Wiele razy wysiadałem rankiem na tej stacyjce i za każdym razem ten pierwszy oddech zostawał w pamięci.
Zima tego roku przypominała te dzisiejsze, w dodatku trafiłem na cztery dni bezchmurnego nieba. Dwa pierwsze ganiałem z blachą po Piławce, nie oglądając przysłowiowego ogona. Trzeciego o bladym świcie, w ciszy i samotności ruszyłem przez las w kierunku Dębu – czyli jeziora Dąbie. Nad snującą się niespiesznie rzeczkę dotarłem tuż przed drewnianym mostkiem. Na zakręcie zaraz za nim, gdzie woda z bystrza wyżłobiła sobie dołek po kolana, czekał na mnie pierwszy w życiu zimowy pstrąg. Srebrna Aglia zakręciła się nad żwirkiem tuż przed kupą patyków, a spod niej wypadła ciemna błyskawica...
Nie ma co się rozwodzić, te emocje zna tu każdy...
Było pięknie, las, cisza, słońce, surowe powietrze. A zrobiło się jeszcze piękniej. W pełnym słońcu wędrowałem przez bagna, które miały mnie obdarzyć w przyszłości niejedną rybą, na niebie krążyły kruki, myszołowy, nawet jastrząb wyleciał rozprostować skrzydła. W jednym dole odkryłem stado słynnych rurzyckich kleni, które zajęte były jednak głównie drzemką, na Blue Foxa (pamięta ktoś, co to?) trafiły się dwa szczupaczki, aż wreszcie pod mostem rozebranej linii – znów na Aglię 1 – uderzył „pistolet”.
Potem długo schodziłem w dół, zachwycając się po raz kolejny tym zielonym odcieniem wody w miejscach, gdzie nurt odsłaniał glinę. Byłem już daleko za torami i marcowy upał zaczynał słabnąć, kiedy rzuciłem pod prąd i ściągałem blachę nad prawie pustym, piaszczystym dnem. Prawie, bo leżała sobie na nim w poprzek czarna gałązka. Podniosłem trochę kij, żeby nie zaczepić, ale... zaczepiłem, bo poczułem opór. Który momentalnie zmaterializował się w postaci wygiętego w łuk srebrnego błysku. Pstrąg, po pojawieniu się dosłownie znikąd, nie czekał aż obudzę się z osłupienia, tylko skoczył do dołka nad którym stałem. Zwinąłem żyłkę i przypomniałem sobie, że wcale nie zaciąłem. W tym momencie pstrąg kilkoma szarpnięciami pozbył się blachy i stanął sobie spokojnie, dokładnie pod nogami. Kamuflaż miał doskonały, można było sobie patrzeć na ciemny piasek w dołku do woli, zdradzał się tylko drobnymi ruchami płetw. Zignorował dwa kolejne rzuty, a na widok zawiązanej trzęsącymi się rękami Rapali leniwie zniknął w krzakach poniżej. Może miał te pół metra, może nie, ale dla mnie wtedy był po prostu olbrzymi!
W ostatnich promieniach słońca, na bystrzu tuż za przepustem pod torami wyjąłem jeszcze jednego krótkiego „pistoleta”, po czym ruszyłem w siedmiokilometrową drogę do domu, która na długa zapadła mi w pamięć. Komunistyczne, przyciasne wodery z pancernej gumy zaczęły ważyć po pół puda. Gdyby mnie ktoś zobaczył, mógłby mieć niezły ubaw, o ile by wcześniej nie zwiał biorąc mnie za świra. W środku zimy, po nocy, środkiem lasu lezie koleś, opowiada na głos jakieś dyrdymały i w dodatku ma wędkę... Na szczęście nikt się po tej głuszy nie pałętał i niezauważony ale ledwie żywy dowlokłem się do chałupy. Do dziś uważam, że to był mój najpiękniejszy dzień na rybach.
Następny – ostatni - dzień był o kiju. Do Czechynia wróciłem w wakacje, a Rurzyca A.D. 1990 nie skąpiła pstrągiem i kleniem. Ale to już zupełnie inna historia. W tamtych stronach nie byłem już od 12 lat, wybierałem się w maju, ale nie wiem jak wyjdzie. Rzekę, w której pływa to i owo, czasami nawet w kropki, mam koło własnej chałupy, albo to raczej chałupa stoi koło rzeki.
Kołowrotek ze zdjęcia - Browning 810HS - mam do dziś, hamulec czasem nie załapie, ale przyzwyczaiłem się ubezpieczać palcem. Chodzi jak złoto, może dlatego, że na stopce ma odlane dumnie JAPAN. Kij – też Browning – złamałem parę lat później o gałąź, jak puścił zaczep.