Rurzyca 1994, jakiś luty czy marzec. Jak częściowo widać w gumę (acz bez filcu) zbrojny byłem po pachy... Sprzęt miał jeszcze takie gustowne kolorowe szeleczki.
Zdjęcie zrobione dla picu i klimatu - z samowyzwalaczem, aparat stał na mostku, a daleko w tle leży miejsce, w którym 4 lata wcześniej trafiłem pierwszego zimowego, opisanego wyżej.
Wracając jeszcze do tamtego postu i czytania artykułu przed wyprawą. Z tego co pamiętam i mogę odcyfrować ze skanu, a notce o Rurzycy stało, że pstrąga można spotkać na ostatnich 8 kilometrach rzeki, poniżej Dąbia. „Co oni tam wypisują” - pomyślałem, pełen typowej dla żółtodzioba pychy. Pół roku wcześniej trafiłem bowiem koło Wrzosów takiego ze 20 cm, więc „wiedziałem lepiej”, że trafiają się i między jeziorami.
Do tego wiekopomnego zdarzenia doszło latem pamiętnego roku 1989, ale działy się wtedy i inne rzeczy. We Francji mieszkałem już półtora roku, arsenał sprzętu rósł i po raz drugi przyjechałem na wakacje. Których główną atrakcją było parę tygodni pod namiotem w Czechyniu.
Pewnego pięknego dnia – był to piątek, to ważny szczegół – dojechało paru kumpli, mniej lub bardziej wkręconych w moczenie kija. Po początkowej euforii i powitaniach postanowiliśmy zinwentaryzować zapasy żarcia i ewentualnie jakoś je uzupełnić, mimo panujących wówczas przejściowych trudności natury polityczno-gospodarczej. Stan „pancerników” vel „Potiomkinów” czyli konserw był zadowalający, natomiast, okazało się, że brakuje wypełniacza, czyli chleba i cukru do herbatki. A był to, jak wspomniałem, piątek i to już po południu. Szybki wypad do miejscowego GS-u odsłonił nieciekawą perspektywę. Po pierwsze, chleba nie ma, bo trzeba go było wcześniej zamawiać, a z cukrem były jeszcze wtedy problemy (czytaj: braki) natury ustrojowej. Po drugie autobus do Wałcza odjechał, a następny będzie w poniedziałek. Po trzecie, rzecz oczywista, sklep właśnie się zamyka i będzie otwarty – a jakże – w poniedziałek.
Dyganie z buta 15 km do Szwecji i z powrotem bez żadnej gwarancji zdobycia czegokolwiek nikomu się nie uśmiechało. Honor nie pozwalał łazić po prośbie i postanowiliśmy do poniedziałku uprawiać survival. Pełni zapału kumple doszli do wniosku, że coś się wymyśli, a ja postanowiłem pójść na ryby, wychodząc z założenia, że i tak nie ma nic lepszego do roboty. Daleko nie było...
Zszedłem ze dwa kilometry w dół, na znajomej płyciźnie sforsowałem Piławkę z gumiaczkami w ręku i portkami pod pachą i ruszyłem pod prąd ze złotą Aglią 2. Rybki brały, a jakże. Najpierw był lipień, potem pstrąg, potem lipień, znów pstrąg i kolejny lipień. Wszystko koło 30, ale morderczych myśli nie miałem wcale. Ot, piękny dzień, taki którym trzeba się cieszyć i fajne ryby, które można puścić... Słońce przestało prażyć, cienie się wydłużyły i przymierzałem się powoli do końca, kiedy z ciemnego dołu, przed ściąganą z prądem blachą wynurzył się kształt, rozdziawił paszczę... Gruby, krótki, rzeczny szczupak, z tych co lubią latem szybki prąd nie poddał się bez walki, ale w końcu wytargałem go na brzeg. Jak nie miał dwóch kilo, to niewiele mu brakowało. I wtedy mi zaświtało, nie dość, że szkodnik, to może się jeszcze przydać. Zberetowałem go i przedzierając się przez błoto i pokrzywy w kierunku niedalekich już namiotów, zacząłem układać plan...
Kumple tymczasem nie próżnowali. Jeden „przypomniał” sobie, że w jakiejś książce stało, iż kłącze tataraku jest słodkie. Jak doszedłem na miejsce, właśnie eksperymentowali z gotowaniem obranych korzeni w herbatce... Przy degustacji wybuchła awantura, pomysłodawca twierdził, że da się wyczuć jakąś słodycz, reszta - że nie i pomysł jest do kitu. Spróbowałem tego świństwa, po czym wziąłem zdobycz i udałem się do pobliskiego domu znajomych, gdzie lato spędzali ich znajomi i jeszcze ktoś... Widok świeżej rybki bardzo towarzystwo pobudził do sięgnięcia do swoich zapasów i w wyniku „towaroobmieny” wróciłem do namiotów z dwoma bochenkami chleba, napoczętym kilogramem cukru oraz obietnicą dostarczenia następnego dnia pewnej ilości sztandarowego produktu niedalekiego Browaru Czarnków z linii „nie wstrząsać przed użyciem” w opakowaniu wielokrotnego użytku typu „kałamarz” vel „handgranat”. Obietnica została dotrzymana. Życie było piękne...
A kiedy w niedzielę poszliśmy sobie pokopać z miejscowymi piłkę, podszedł do mnie letnik i konfidencjonalnym szeptem przedstawił ofertę: „Jak znowu coś złapiesz, to przynieś mnie. Dam więcej”.