Lubicie bobry? Ja bardzo, z najróżniejszych powodów, których tu nie miejsce wypisywać i nawet pomimo tej historii. Generalnie lubię wszystkie zwierzaki. Dziś sprawa jest prosta, wystarczy przysiąść nad zabobrzoną wodą (a są jeszcze inne?) i zazwyczaj najdalej w ciągu parunastu minut gryzoń się pojawi. Znam na rzece, nad którą mieszkam takie miejsce, w którym bobry wychowują młode. W tym czasie, gdy się pojawiam w pobliżu z wędką, pan bóbr dyskretnie mi towarzyszy, aż oddalę się na właściwą odległość. Staram się tam nawet nie włazić do wody, bo wizja pomarańczowych siekaczy w łydce, tyleż widowiskowa co mało realna, skutecznie zniechęca. Ale kiedyś było inaczej, jak z wszystkim zresztą...
Otóż na przełomie lat 80. i 90. na Piławce, Dobrzycy czy zwłaszcza Połączonych śladów bobrzej działalności było już mnóstwo. Przez parę lat niejeden raz wpadłem w zdradziecką dziurę, obławiałem ścięte drzewa, nie raz zawinąłem na ognisko ułożony elegancko stosik równo pociętych i ogryzionych patyczków. Ale bobra w całej okazałości widziałem dokładnie raz.
Gdzieś latem 1994 wyprawiłem się z mojego namiotu w Czechyniu na Dobrzycę. Najpierw trzeba było zdjąć spodnie, przeleźć przez Piławkę, ubrać się uważając na pokrzywy, wydostać z błota, wspiąć się na zbocze doliny. Potem po pół godzinki marszu znanymi mi laskami, przecięciu drogi Czechyń-Tarnowo i ukrytego w lesie śladu dawnej linii kolejowej Złotów-Wałcz wychodziło się na prawo od słynnego zakrętu pod skarpą ze zwalonymi drzewami na Dobrzycy. Oprócz pstrągów raj miały tam i bobry, choć zdarzały się im i wpadki. Jak chociażby wielki chojar na zboczu skarpy, który - pracowicie ogryzany – w końcu runął, ale ku rozpaczy gryzonia nie w dół do wody, jak nakazywałyby logika i grawitacja, ale jakimś cudem dokładnie w odwrotną stronę, w górę zbocza. Tyle roboty na nic...
Wtedy pomachałem w okolicy woblerem bez skutku, dzień był zresztą mocno słoneczny i wreszcie wydostałem się na jedno z większych powalonych drzew, opadające z wysokości kilku metrów na sam środek rzeki. Tam w niewielkim trójkącie między jeszcze dwoma innymi drzewami ziała w wodzie solidna czarna dziura. Lazłem po drzewie w dół, bo skradaniem tego nazwać nie można i wreszcie z całkiem przyzwoitej wysokości i odległości mniejszej niż dziesięć metrów machnąłem Rapalą prosto w środek dziury. Jak zwykle znikąd pojawił się lokator, taki może ze 45 i strosząc wszystkie płetwy capnął woblera. Miejsce do obserwacji było wyborne, spektakl niesamowity więc zamarłem i kiedy w końcu szarpnąłem wędką, wobler swobodnie wyskoczył z wody. Osłupienie w końcu przeminęło i zacząłem się nawet pocieszać, że i tak bym go nie wyjął, bo jak go podnieść dwa metry do góry na kiju, że jakby szarpnął to najpewniej fiknąłbym z drzewa w dół, prosto w niewiadomo co, i tak dalej...
Ale postanowiłem być twardy. Dwa kolejne rzuty nic nie przyniosły, więc zmieniłem przynętę na coś innego. Dalej nic. W końcu zdesperowany sięgnąłem po meppsa mino. Pacnął wesoło w wodę i cała historia się powtórzyła. Doskok, capnięcie, osłupienie, zacięcie i świst blachy w powietrzu.
Jeszcze popróbowałem, ale bez wiary i bez skutku, połowiłem kawałek dalej, ale humor już mi się zepsuł i chęć przeszła. Odtrąbiłem więc odwrót do namiotu, solennie obiecując, że następnego dnia o świcie go dopadnę.
Noce wokół Piły zawsze były wyjątkowo zimne, a że to już był chyba sierpień, to o świcie mało brakowało do przymrozka. Ale się uparłem. Szczękania zębami było co niemiara, kiedy koło wpół do czwartej przełaziłem przez Piławkę i wciągałem na drugim brzegu portki, balansując na jednej nodze na jedynym kawałku suchego piachu, żeby nie utaplić w błocku. Dobrzyca tonęła jeszcze we mgle, kiedy meldowałem się tuż powyżej powalonego lasu. Zacząłem spokojnie, trochę od niechcenia, bo przecież najważniejszy był ten pierwszy strzał w dziurę.
Napięcie rosło, gdy przeciskałem się między leżącymi kłodami. A kiedy to właściwe drzewo było już na wyciągnięcie kija.... zobaczyłem bobra. Dorodny gryzoń wlazł na pień z drugiej strony, zobaczył mnie i rzucił się do ucieczki. Z donośnym tupotem zbiegł po kłodzie i z wysokości jakiegoś metra, w iście olimpijskim stylu skoczył do wody, ciągnąc za sobą trzepoczące ogonisko. Oczywiście w sam środek mojej dziury. I to było jedyne moje bliskie spotkanie z bobrem w tamtych latach. Nie muszę chyba dodawać, że do bliższej znajomości z kropkowanym lokatorem dziury już tego ranka nie doszło. Dobrzyca w ogóle była dla mnie mało łaskawa, zwiało mi tam sporo ładnych pstrągów, a to co wyciągnąłem nie zasługuje na wzmiankę. Ale bobry lubię, nawet te z Dobrzycy...