Wakacje się skończyły, więc nie ma co się „opieprzać” z rybami. Trzeba kontynuować ten temat, bo w Polsce zaczyna się znowu jesienno-zimowy okres „posuchy” z rybami.
Kilka dni temu szwagierka dzwoni i pyta się kiedy jadę na ryby. A skąd takie zainteresowanie moja osoba i to jeszcze rybami pytam. Bo wiesz robię imprezę i chciała bym, abyś zrobił kotlety. Tu Ciebie mam, a ja myślałem, że tak z rodzinnej ciekawości i zainteresowania moją osobą.
Aby sprostać zapotrzebowaniu jadę więc wczoraj na noc po rybę ( łatwo napisać po rybę, niech będzie na ryby). Już po drodze stwierdzam, że zapomniałem aparatu fotograficznego (dobrze, że teraz są takie telefony, ale jakość późniejszych zdjęć wyszła fatalna, za co muszę Was przeprosić. ), polara jakby było zimno oraz czegoś tam jeszcze ( wybaczcie skleroza na każdym etapie).
Kilka minut przed zmierzchem parkują samochód i z ok. 80 metrów widzę wędkarza, który ciągnie rybę. Wiecie co we mnie wstąpiło. Montowanie wędki w ekspresowym tempie oraz podbieraka i prawie biegiem nad wodę. Staje po prawej stronie ciągnącego łososia i przyglądam się walce. Piękny widok.
Obok mnie staje młody chłopak z Ukrainy i wykonuje rzut. I ma od razu branie.O kurde, dzisiaj naprawdę biorą. Po kilku minutach wędkarz z Koszalina ( więcej o nim potem) wyjmuje pięknego łososia.
No nie, a ja co. Już jest ciemno, a ja zmieniam tylko przynęty. Przerobiłem już Salmiaki Stingi, woblery japońskie, nawet te malowane przez kolegę Sambora. Łowię z 2 godziny i ciągle widzę jak koło mnie ktoś przycina łososia ( co nie jest równoznaczne, że wyjmuje, bo dzisiaj szalenie mocne i rwą żyłki oraz linki na potęgę). Większość brań an świecące wahadłówki. Mam to w arsenale i zaczynam różnymi kolorami. Niebieski, czerwony i zakładam w końcu blachę świecącą na zielono.
Za którymś rzutem uderzenie. Pudło. Szkoda. Po kilku minutach znowu walnięcie i kolejne pudło. Do trzech razy sztuka. Wahadłówka leci, spada do wody, opada na dno, poderwanie i siedzi. Jedno, drugie szarpnięcie, w odległości z 60 metrów odjazd w lewo i wędkarz z boku zaczepia o linkę. Pewnie nieświadomie przycina i moja linka pęka. Posłałem mu stek wędkarskich przekleństw czysta polszczyzną, ale chyba coś z tego zrozumiał, chociaż był Amerykaninem.
Szczęśliwa blacha zostanie teraz w odmętach Wielkich Jezior. Przychodzi znajomy wędkarz z Krosna i on za po chwili ma branie. Niestety łosoś silniejszy i zrywa linkę.
Grzebię w tym moim pudełku z blachami i mam tam starą algopodobna blachę, którą bardzo niezdarnie pomalowałem farba świecącą. A co mi tam, niech leci w głębię jeziora. Czuje jak blacha opada , spada z 5-7 metrów i na tej głębokości walnięcie ( pierwszy rzut). Przycięcie 3,15 cm Avidkiem i siedzi. Ale coś chyba mała, b tak czuje na 50-60 cm i podejrzewam, że te potok. Mam ją z 30 metrów od siebie jak odbija i już wiem, że to łosoś king. Kij wygięty do granic możliwości, kołowrotek świszcze i gwiżdże, a king robi potężny wyskok. Chociaż noc słuchać walnięcie jakby wieloryba.
Lubię te nocne wędkowanie, bo wtedy są najdłuższe odjazdy ryby. Tym razem ok.100 metrów, bo poczułem jak wysunęło wiązanie między linkami. To dopiero początek walki, czyli potężny odjazd. Prawdziwa walka zaczyna się, jak łosoś idzie na boki i trzeba iść za nim po skałach. Część holu pomijam i skupiam się na jego odejściu w lewo. Skaczę jak małpa po skałach , aby linkę nie przecięły kamienie, ale dochodzę do miejsca, gdzie skały się kończą i dalej stop. Łosoś prze niemiłosiernie, a wokół mnie wszyscy wędkarze.
Tutaj jak ktoś podetnie rybę inni wędkarze przestają łapać, bo łososie chodzą na lewo i prawo, trzeba skakać za nim po skałach ( raczej nie da rady utrzymać go stojąc na miejscu) i każdy wędkujący to potencjalne splątanie. Wędkarze podejrzewają, że może podcięty za ogon, bo takiej długiej walki dawno nie widzieli. Ja natomiast cofam się dalej od krawędzi, bo chwila nieuwagi przy szarpnięciu ryby może skończyć się spadnięciem ze skał.
No dobra wychodzi do góry i pompuję go w swoim kierunku. Na przeszkodzie staje stary kołek od falochronu i łosoś się owija. Bożę dlaczego mam takiego pecha. „Mądrzy” wędkarze proponują płyń do niego. Woda gorąca ( sprawdziłem teraz 23 stopnie Celsiusza), ale nie zaryzykuję. Popuszczam linkę i king sam się odplątał. Jeszcze chwilka i przy pomocą znajomego ląduję samca łososia. Pierwsza próba wyjęcia podbieraka jedną ręką nieudana, taki diabeł ciężki. Prawdziwa kłoda żywego srebra.
Oczywiście od razu wysyłam wiadomość do znajomych w Polsce. To na kotlety już jest. Teraz dla przyjemności będzie ewentualny dalszy połów.
Koszalinianin ciągnie kolejnego kinga, więc z podbierakiem idę mu pomóc. Pytam się na co wziął i odpowiedz zaskoczyła mnie. Na przewieszki dorszowe. Oniemiałem zupełnie, bo przecież to guma lub inny materiał sztuczny. Jednak jak wyjął rybę, to nie była przewieszka, a normalny piker dorszowy, tylko ten z najmniejszych. Jak mnie poinformował córka przysłała mu z kraju jako przynęta na łososie ( w Koszalinie to nieźle sprzedawcy muszą wciskać kit nieobeznanym kupującym) jako przewieszka dorszowa. Wyprowadziłem go z błędu co do nazwy, ale dalej rozpytuje na temat przynęty. Poinformował mnie, że złowił na niego już kilka łososi i normalnie jiguje w czasie połowu. Cóż, mamy w takim razie nowa przynętę na łososie kingi.
Czas nagli, bo zaraz północ i godzina duchów, to może rybi duch się pojawi.
Na wodzie był kajakarz trolingując wzdłuż brzegu i koniecznie chciał łowić tam, gdzie wędkujący z brzegu rzucają. Jednak kilka blach jak świsnęło mu niechcąco obok głowy skutecznie go „ przegoniło” od naszych stanowisk.
Łowili także wędkarze z łodzi spinningując w bezpiecznej odległości 10-120 metrów od brzegu. Jednak jak jeden z nich rzucił do brzegu, a w tym czasie ja na wodę to zaczepiliśmy się ( najpierw myślałem, że to branie). Po chwili zestaw został rozplątany i wędkarz wrzucił moja przynętę do wody.
Zwijam spokojnie i jak nie huknie. A, że już siedziałem na skale ( ból pleców) to przy odjeździe ryby musieli mi inni pomóc, aby wstać. I jak to kiedyś mówili od nowa Polska Ludowa odjazd na kilkadziesiąt metrów, potężny wyskok, pompowania i ucieczki wzdłuż brzegowych krawędzi skał. I także tym razem ucieczka w lewo ( skąd te ryby wiedzą, że nie da rady iść za nimi w tym kierunku) oraz walka na najbardziej wystającej skale w wodzie. Trzeba było zobaczyć jak chodziłem w do przodu i do tyłu, aby utrzymać się na nogach, bo takie łososie to nie przelewki.
Długi kij także robił niezłą dźwignię, bo ręka bolała. Wędkarze ustawili się po lewej i prawej stronie z podbierakami ( nasze podbieraki maja ok.4 metrów, a rozpiętości siatek ok.100-120 cm) , aby wyjąc następnego srebrniaka. Samiczka jak się patrzy.
W końcu jest. Może nie za duży ( 80 cm), ale także bardzo ciężki.
Patrzę na telefon. O teraz przypomniałem sobie,- nie zabrałem zegarka,a to już wpół do pierwszej. Rzuciłem jeszcze kilkanaście razy i zmęczony postanowiłem wracać do domu. Jeszcze półtora godziny jazdy i koło trzeciej w sumie wylądowałem w łóżku.
I aby ożywić trochę FORSA kolejny konkurs z fajna nagroda ( jak to jeszcze nie wiem, ale zwycięzca na pewno nie pożałuje).
Ile ten pierwszy łosoś miał długości i wagi ( centymetry trzeba dokładnie określić, waga z tolerancją do 20 dkg).
Celnego zgadywania ( a ten z kolegów, któremu już podałem te dane niech „zamilknie na wieki” i nikomu nie podpowiada)