Piotras napisał:Panowie,
boje sie,ze tymi wspomnieniami wywolacie kolejna "burze".Niektorzy nie potrafia trafnie ich odczytac.A przeciez prawda jest taka,ze "dzien pstraga" zdarzal sie raz na kilka sezonow i 50-takow nie lowilo sie na zawolanie.
pozdrawiam milosnikow dorzecza Gwdy
Cieszę się, że to napisałeś. Fakt, najwyraźniej nie wszyscy potrafią trafnie to odczytać. Chyba po prostu zakończę ten wątek. Dlaczego go zacząłem chyba wyjaśniłem na początku zachęcając wszystkich do uczestniczenia w nim. Do tego aby spisywali swoje przygody, aby opisywali ryby te złowione i te które spadły. Aby pisali o metodach, o tym jak dochodzili do wyników na danej rzece. Aby pisali po prostu o tym co kochają. Pozostanie dzięki temu jakiś ślad. Wiem, że kilka osób wydrukowało sobie nawet ten wątek.
Życie człowieka jest jak rzeka. Zaczyna się u źródeł. Potem młodość burzliwa, pełna zawirowań, bystrzyn. Szybko jednak mija przechodząc w równy bieg. Potem coraz bardziej spowalnia, aż w końcu niknie jak rzeka uchodząca do morza lub większej rzeki. I przychodzi taki moment, kiedy chce się ruszyć z powrotem pod prąd, do tego okresu burzliwego, pełnego nieoczekiwanych zdarzeń, beztroskiego i pięknego. Po to są właśnie te wspomnienia.
Przez moje życie płynie rzeka. To rzeki dorzecza Gwdy zmieniły moje życie, to im się podporządkowałem. To dla nich przeniosłem się z dużego miasta. To świadomość, że płyną pół godziny piechotą od mojego domu pozwala mi żyć. (Chociaż kiedyś Płytnica płynęła przez mój ogródek) W te rzeki wrzuciłem nie tylko setki nimf, woblerów czy błystek, ale przede wszystkim cząstkę siebie. To w nie razem z Andrzejem Pukackim taszczyliśmy worki i wrzucaliśmy pierwsze głowacice. To do nich wrzucaliśmy pstrągi i lipienie. To ileś wrzuconych do wody drzew, które dawały kryjówki dla ryb. I raptem dowiaduję się, że to ja zabiłem te rzeki? Kolega "maciasd" łatwo generalizuje i bardzo łatwo wydaje osąd. Mimo iż nie zna realiów. Nie ma po prostu zielonego pojęcia jak wtedy było.
Pojawiła się w kraju grupka, którą stać na zagraniczne wyjazdy. Starają się uchodzić za wędkarskich guru serwując po różnego rodzaju forach fotki i informacje o okazałych trociach, łososiach czy pstrągach. Jak twierdzą jadą aby się nałowić, bo w Polsce to jest syf. Prawią moralizatorskie teksty powołując się oczywiście na europejskie standardy.
A ja szczerze powiedziawszy mam to w d... Wolę sto razy młodego chłopaka, który na jakieś rzeczce łowi swojego pierwszego czterdziestaka. On nie stoi ale unosi się ze szczęścia nad brzegiem. Jego roziskrzone ze szczęścia oczy, czasem odtańczony taniec zwycięstwa. I możecie na mnie powiesić psy, ale nie mam mu nawet za złe, że weźmie tego pstrąga. Żeby pochwalić się kolegom, żeby pokazać dziewczynie, rodzicom i każdemu kto chce go oglądać albo i nie. Bo to jest najwspanialsze przeżycie. Wiem, bo też tak miałem... I pieprzenie, że nie stosowało się wtedy no kill czy C&R sprawia, że co do osoby to piszącej zaczynam mieś podejrzenia, że jej IQ niewiele przekracza IQ pelargonii. Nie stosowało się tego, bo nikt o tym wówczas nawet nie myślał. Nikt nie przypuszczał, że za parę lat padnie komuna. Nikt nie przypuszczał, że w sklepie będzie można kupić bez problemu wędkę. Nikt nie przewidział, że samochód będzie miał prawie każdy. Nikt nie przewidział, że nad rzekami w ciągu kilku lat pojawią się tłumy. Fakt, że zabierane ryby były promilem z tego co się łowiło. Ale nie robiło się tego w imię zasad no kill. To wymuszała praktyka. Wychodząc rano, wracając wieczorem przy dwudziestu stopniach ciepła nie byłoby szans na doniesienie pstrąga czy lipienia w stanie nadającym się do spożycia. A takimi bezmózgami, żeby dopuścić do tego aby ryba się zaśmiardła nie byliśmy. Nie brało się ryb, bo ile można ich zjeść? Zwłaszcza jak się ich praktycznie nie jada.
Oczywiście, że nie łowiło się też okazów codziennie. Na pewno mniej niż obecnie. Tyle, że ówczesne ryby podzielone były na kilkudziesięciu wędkarzy. Obecne na kilka tysięcy. I mówię tu tylko o dorzeczu Gwdy.