Cześć.
Serdecznie pozdrawiam (szczególnie Tadka i Rafała). Z tymi kilometrami to trochę przesadziłeś, chociaż rzeczywiście lubiłem ( nadal lubię) troszeczkę powędrować za pstrągiem. Wspomnień z lat, o których piszecie jest tyle, że powstałaby niezła powieść. Pierwszy raz w tamtych stronach, Jastrowie, kwiecień 1980r., o 3 rano wysiadam z pociągu i w ciemno maszeruję do słynnego „Orła”, gdzie Bzdykfus „przygotowuje” się do porannych łowów. Niewielu smacznie śpi. Po kilku godzinach chrzest pstrągowy nad „moją” Głomią. Następnych kilka lat wyjazdów w rejon Lędyczka i Jastrowia. Marzec 1984, zagubiona w lesie stacyjka PKP, wysiadam z pociągu ok. 4 rano, ciemno i po 4 km wędrówki zamiast w płytnickim schronisku ląduję w Krępsku. To mój pierwszy wyjazd do Płytnicy. Pamiętam do tej chwili każdy z czterech spędzonych tam wówczas dni. Po trzech na „dopływikach” w ostatnim dniu chcę sprawdzić niezbyt lubianą przeze mnie Gwdusię. Schodzę Płytnicą do ujścia z obrotówką, a później przez dwie godziny staram się orać różnymi przynętami (dużo tego nie było) wielką, jak dla mnie, rzekę poniżej zwalonego mostu. Dwie godziny bez wyjścia, dwie godziny do odjazdu ostatniego pociągu, zakładam jedynego jako tako chodzącego woblera, jaki mi pozostał. „Ciosówka” (prezent od S.Ciosa) w postaci rzeczywiście niezgrabnie ociosanego 5 cm kawałka lipy sprawia cud. W ciągu godziny wyjmuję trzy 43-49 cm, trzydziestek nie liczę, mam jeszcze kilka spadów(w tym dwa większe od największego wyjętego). Potem zrywam woblerka, wracam do schroniska i udaje mi się jeszcze zdążyć na pociąg. Wspomnienia, łezka się w oku kręci. Pamiętam doskonale czterdziestaki Tadka, kiedy przed świtem wybiegał ze schroniska i wracał po kilku godzinach z dwoma takimi 40-50 cm wyjętymi gdzieś z jemu tylko wiadomych dziur pod Smolarami i dodatkowo lipieniem podobnych rozmiarów. Specjalistów poznałem w Płytnicy więcej: od Gwdy nie było lepszego od Leona Świdlickiego, który na swoje woblerowe piękności potrafił kusić pięćdziesiątki jak nikt, nikt nie potrafił łowić w Dobrzycy lepiej od Rafała, który na muchę wyjmował niewyobrażalne dla innych lipienie. Były to wspaniałe czasy, chociaż pstrągi nie zawsze gryzły, ale jak się tam pojawiałem, to zawsze miałem świadomość zasobności tych wód. Szczególnie chimeryczna była Gwda, kiedy kilka totalnie bezrybnych dni potrafiło wygonić znad rzeki największych twardzieli, i niespodziewanie następowało pstrągowe szaleństwo, każdy kto trochę potrafił łowić mógł zobaczyć (niekoniecznie wyjąć), jakie potworki są w wodzie. Dziś tej świadomości już nie mam, ale z przyzwyczajenia i sentymentu staram się każdego roku spędzić w tym rejonie przynajmniej kilka dni (kotwiczę w Ptuszy). Klimaty pozostają te same, my cały czas młodzi i chociaż przyzwoitych rybek niewiele, to nadal czasami coś się w wodzie pokazuje. Pozdrawiam.
Bogdan