Zima w USA nie odpuszcza, ale dzisiaj lekkie ocieplenie. Paliwo tanieje ( 1,5 dolara za galon ), więc dalszy wyjazd nie drąży kieszeni. O 7 rano melduję się więc nad Root River. Pomimo kolejnych zmian miejsc nic nie bierze. Tylko jedno wyjście do muchy. W końcu trafiam na fajny odcinek. Za kolejnym puszczeniem muchy branie na żółtego cukiereczka. Piękna, 70 cm samiczka walczy zaciekle. Chociaż był tylko jeden odjazd, ale na długości linki niezłe powalczyła. Trochę miałem problem z lądowaniem, bo lód zalegał brzegi, ale dałem radę.
Po chwili miałem następnego pstrąga, ale po kilku sekundach spiął się. W pewnym momencie widzę kilkanaście metrów wyżej wydrę lub bobra ( tak mi się zdawało ) wynurzającego się przy brzegu. Podchodzę bliżej celem zrobienia zdjęcia i to nie ssak, ale prawie metrowy pstrąg. Patrzę jak spływa do dołka i teraz czas na mnie. Pierwsze puszczenie za blisko, drugie za blisko, trzecie za daleko, czwarte prawie na grzbiet. Za piątym razem idealnie. Mucha spływa w dołek, zatrzymanie, podcięcie i mam " lokomotywę". Od razy 50 metrów odjazdu w górę rzeki. Dobrze, że stałem w wodzie, bo na lodzie była by niezła ślizgawka. Pompowanie jak na łososiach i ciągłe odjazdy. Klocek ani razu nie wyskoczył, ale wysnuwał linkę kilkanaście razy. Wymęczyłem " potwora ". Nie miała wprawdzie metra, ale równiutkie 90 cm i gruba przy tym jak karp. Tak jak długa, tak brzydka. Na głowie jak u wielu pstrągów potarłowe uszkodzenia ( w zimie podleczą się i na wiosnę będą znowu ładne ), a ogon do wzorcowych także nie należał. Jak zwykle przy dużej rybie trudności ze zrobieniem samemu zdjęcia, i znowu nie oddałem jej prawdziwej wielkości. Trudno, ale coś chyba widać.
Wycieńczony walką porzucałem jeszcze kilka minut i szczęśliwy wróciłem przed południem do domu.