Dziękuję wszystkim kolegom za docenienie moich ” wędkarskich” opowieści wyrażone w podziękowaniach i wpisach. Ale życie toczy się dalej i trzeba jeździć na ryby. Wczoraj pojawiło się aktualne sprawozdanie o wędkarskich połowach ryb w stanie Wisconsin, z którego jednoznacznie wynikało, że w Milaukee River wędkarze łowią potoki i tęczaki.
dnr.wi.gov/topic/fishing/lakemichigan/OutdoorReport.html
Normalny człowiek by nie wytrzymał, a co dopiero taki wariat jak ja. Przed świtem jestem nad rzeką w Milwaukee w Estabrook Park. Pierwsze miejsce obrzucam z 10 minut. Nie ma brania oraz nie widzę spławów. Tu nie ma ryb, więc jadę na potężny próg kilka kilometrów dalej do Kletzsch Park ( zobaczcie koledzy w Google) jakie fajne miejsce. Pisałem w tamtym roku o tym. Rzeka za progiem rozwidla się i na węższym rozwidleniu jest szansa wyjąć rybę. W głównym nurcie nie ma szans. Woda w rzece mocno podniesiona i już wiem, że każda walka będzie wymagała długich biegów i zejść. Czarna i pomarańczowa pijawka na końcu linki i pierwszy rzut. Tak jak poprzednio od razu branie. Ryba kilka sekund na kiju i schodzi. Znaczy są i czekają na mnie. Po chwili atak i to czego się spodziewałem. Po chwilowym siłowaniu się w nurcie za progiem ryba schodzi w dół. Nie ma mowy o jakimkolwiek zatrzymaniu, robię ze 150 metrów po kamieniach i wyjmuje samiczkę 93 cm.
Zejść było łatwo, ale wracać pod prąd woda to makabra. Brzegi niestety niedostępne. Może 10 lub 15 minut jak znowu na pomarańczowa pijawkę następna ryba. Po poprzednim marszu przytrzymuję ja na maxa i wyjmuje 90 cm samicę „tylko” ok. 50 metrów w dół.
Mija dobra chwila jak kolejny łosoś zainteresował się pomarańczową ikrę brzany. To co zwykle niesamowity odjazd oraz wyskoki i muszę zrobić kolejne sto kilkadziesiąt metrów w dół za rybą i wrócić. To 97 cm samiec zafundował mi te katorgi.
Niestety lata już nie te i powrót musiał być przerywany dwa razy. Serce z wysiłku mało co nie wyskoczy, a pot leje się ciurkiem, chociaż jestem cienko ubrany. Przechodzi mi nawet na krótko myśl, że kończę łowienie, bo sam się wykończę. Jednak wędkarska pasja zwycięża i po wypiciu butelki wody oraz dłuższym odpoczynku „ walczę” dalej. W duchu modlę się, aby był jakiś mały, to wezmę do domu, ale gdzie tam. Pomarańczowy kolor dzisiaj króluje i siedzi kolejny klocek. Wierzyć się nie chce, ale 96 cm samiczkę udaje mi się wyjąć przed stówą, ale dzięki temu, że podebrał mi inny wędkarz.
Następuje ok. półtorej godziny w miarę spokoju. Obiecuję sobie, że łowię do południa i do domku. Przed dwunastą branie na pomarańcz. Wyskok i odjazd. Nie sto, nie dwieście, a z 300 metrów musiałem iść za rybą. Prawdę pisząc, to przypon okręcił się podczas wyskoków dodatkowo wokół głowy. Żadnej szansy powstrzymania nawet na maksymalnym hamulcu. Czasem dziwiłem się, że przypony nie pękają przy takiej sile. Kij to chyba ma tysiące mikropęknięć. Wyjmuję 100 cm samiczkę.
Powrót w okolice miejsca połowu kosztował mnie resztkę sił i nikt nie namówiłby mnie do dalszych połowów. Musiałem się poddać z bezsilności i wróciłem do domu. Dzisiejsze warunki wodne powodowały, że większość wędkarzy po każdym braniu zaliczali po ok. sto metrowy spacer w dół rzeki, a gdy ryba poszła w główny nurt przytrzymywali siłowo i zrywali przypony. Ryby jest na razie w rzece mnóstwo, bo aby nie „ zanudzać” nie opisywałem 11 krótszych lub dłuższych holi, które zakończyły się moja porażką. Przez weekend nabiorę sił i w przyszłym tygodniu znowu" zapoluję" na jakieś salmoidy, ale chyba ma mniejszej rzeczce i wodzie, bo tutaj to mogę " umrzeć".