Życie jest nieprzewidywalne. Miałem przed świętami już nie jechać na ryby, a wieczorem żona pyta mnie, czy jest ryba na Wigilię. Szewc bez butów chodzi, bo w lodówce tyle co dla kota. Jadę więc tym razem po rybę.
Po dojechaniu na miejsce ubieram się jak na Syberię, bo mróz ściska. Zakładam nawet rękawiczki, bo palce marzną. Może nie od samej temperatury, ale zimnego wiatru.
Zaczynam od wodospadziku, który ostatnio był taki szczęśliwy. Niestety tutaj bez brania. Ze 100 metrów niżej w rynnie branie. Holuje samczyka pstrąga, ale się spina. Po chwili kolejne branie. Tym razem ja jestem zwycięzca i samiczka ląduje w podbieraku.
Mam pierwszą rybę na Święta. Dalej obławiam rynnę i widzę przez okulary jak do muchy podnosi się z dna ok.90 cm ceglasty samiec. Że wytrzymałem nerwowo i automatycznie nie przyciąłem to cud. Wyczekałem sekundę lub dwie i przyciąłem. Siedzi. Chwile jest w szoku i robi kilkunastometrowy odjazd. W tym momencie przypon strzela. Musiał być przetarty. Zdarza się.
Dalej obławiam to szczęśliwe miejsce i znowu branie. Krótki hol i ryba spada. Nawet jej nie widziałem. Miejsce obfitowało w ryby, ale tylko jedna wyjęta. Schodzę kilkaset metrów w dół.Dwóch wędkarzy łowi, ale nic nie mają. Ustawiam się na wypłyceniu i tam zacinam polskich wymiarów samczyka.
To dla nas już starczy . Ale wędkarska pasja zwyciężą i łowię dalej. Nie poddaję się i na prostce przycinam dużą samiczkę. Piękna to ona nie jest, ale kawał baby jest, bo 77 cm to nie przelewki..
Po tym połowie spada mi rękawiczka do wody i w tych warunkach musiałem zakończyć połów. Byłem krótko ( ok.3 godzin), ale nie mogę narzekać.
Ten okres między sezonami łososiowym a steelheadowym wyjątkowo obfity w pstrągi, chyba mój najlepszy z dotychczasowych. Myślałem, że będą pojedyncze brania, a za każdym razem jest wyjętych po kilka sztuk. Ale solennie obiecuję do Świąt już nie pojadę na ryby.